Nic mnie nie usprawiedliwia. Nie wiem czemu to napisałam, w parę godzin tej nocy, i tak nie mogąc spać. Nikt nie powinien tego czytać, tym bardziej nie wiem dlaczego to wstawiam. Nic nie wiem. Przepraszam. I tak to nie jest warte nawet minuty waszego czasu, więc zróbcie sobie przysługę i tego nie czytajcie. Przepraszam. Pewnie to usunę, jak się zorientuję, jak głupstwo zrobiłam.
_______________________
typ: one shot
gatunek: angst...
paring: brak
gatunek: angst...
paring: brak
ostrzeżenia: nie czytać
rating: PG-13
rating: PG-13
muzyka: dobrze, jeśli posłuchacie tych piosenek, zwracając uwagę na ich tekst:
Szare ulice umykały za oknami pustoszejącego z każdym przystankiem autobusu. To nie był dobry dzień na wychodzenie z domu. Zacinający deszcz i porywisty wiatr skutecznie zniechęcał ludzi do wychylenia się z ciepłego i suchego zacisza wnętrz. W dziesiątkach okien widziałem nie przejmujące się niczym przytulone pary, leżące na kanapie, oglądające jakieś pseudointeligentne filmy czy programy. Jakiś czas temu uśmiechnąłbym się z politowaniem dla ich płytkiego gustu i braku lepszych zajęć niż odmóżdżanie się papką, którą wciskano im w reżimowych telewizjach. Ale teraz... nie. Teraz jedynie coś mnie kuło na myśl, że oni są szczęśliwi, bo mają SIEBIE. Teraz sam nie potrafiłem oglądać niczego, co się kończyło szczęśliwie. Szczęście, już samo to słowo mnie mdliło i paliło, bo prawo do szczęścia chyba nie było takie publiczne, bo zrobiło wyjątek. Dla mnie. Może po prostu na nie nie zasługiwałem. Na co miałby zasługiwać ktoś taki jak ja? Zapewne dokładnie na to, co właśnie otrzymywałem.
Zapatrzyłem się na niknący w mroku, obmywany teraz przez przez brudną deszczówkę pomnik jakiegoś cesarza czy innego władcy. Kiedyś często siadaliśmy tam po treningu tańca i zajadaliśmy kupione wcześniej tony słodyczy i napojów, śmiejąc się ze wszystkiego i rozmawiając na tysiące tematów, nie mogąc się rozstać mimo późnej pory. Później odwoziłem cię do domu, lub ty mnie, żeby jeszcze trochę czasu spędzić razem. Jednak później wszystko przepadło. Nie wiem czy nagle, czy stopniowo, ale za każdym razem po treningu gdzieś się spieszyłeś, musiałeś coś pilnego załatwić. Rozumiałem. Ufałem.
...Co się zmieniło?
Wymówki stały się chlebem powszednim. Wymówki od wszystkiego. Później już tylko udawałem, że ufam. Wszystko się zmieniło.
Telefon zabrzęczał, jakimś krótkim sygnałem dźwiękowym oznajmiając otrzymanie wiadomości. Wyjąłem go, ale tylko po to, żeby go wyłączyć. I tak jedyna wiadomość, jaka mogła to być, to "wygrałeś samochód" lub "brak środków, doładuj konto". Już dawno straciłem jakąkolwiek nadzieję na wiadomość od ciebie, mimo że kiedyś nawet nie nadążałem za wiadomościami, które mi wysyłałeś. Kiedyś to było normą, ale teraz wiedziałem co innego. Dla mnie normalne było przebywanie jak najdalej od ciebie, byle moja obecność ci nie ciążyła. Bylebyś czuł się komfortowo.
Każdy dzień był dla mnie wysiłkiem. Podnieść głowę z przemoczonej łzami poduszki, umyć się, ubrać w czyste ubrania, zjeść cokolwiek, to się stało jak walka. A jeszcze trudniejsze stało się przebywanie z ludźmi. Kiedy musiałem się uśmiechać, rozmawiać, to czasami było ponad moje siły, jeszcze widząc ciebie, tak szczęśliwego beze mnie.
To dobrze, powtarzałem sobie, to dobrze, przecież o to zawsze chodziło, żebyś był szczęśliwy, nieważne jakim kosztem, nieważne że mnie to uśmiercało, póki ty czułeś się dobrze, tak miało być. Próbowałem się śmiać, ale mój śmiech brzmiał sztucznie i bez wyrazu. Jak mechaniczna lalka, zaprogramowana jedynie na płytkie "hahaha", która się zacięła, i odtwarza się wciąż jedno nagranie...
Może ja byłem nawet taką lalką. W rękach dziecka, które na początku, zafascynowane, bawiło się nią, ale później odrzuciło, znudzone. Bo inne, nowe zabawki były lepsze. Ciekawsze. Ja byłem tą starą, niepotrzebną, brzydką zabawką, pozszywaną w kilku miejscach, zakurzoną, leżącą w kącie bez życia, czekającą wciąż na powrót dobrych dni.
Ale te nie powrócą.
Wiedziałem to dobrze. Wszystko już zakończone, spektakl dobiegł końca, można się rozejść. Aktorzy już nie wrócą. Ale ja nie byłem nawet aktorem w tej godnej pożałowania sztuce. Byłem marionetką, a scenariusza już się nie dało odwrócić. Przedstawienie odegrane. A rekwizyt można odstawić w kąt. Oby już nigdy nie był potrzebny.
Zacisnąłem dłoń na poranionym, wychudzonym udzie. Nie mogłem jeść, bo wciąż było mi niedobrze, kilka razy też uległem i uspokoiłem łzy przeciągając ostrzem po skórze i wpatrując się w strużki krwi. Pomagało zaledwie na kilkanaście sekund, a później było tylko gorzej. Ale dla tych chwil z mniejszym bólem... robiłem to. Nie wiedziałem, czy ktoś się domyśla. Miałem nadzieję że nie, bylebyś ty się nie dowiedział, chociaż ciebie to by zapewne wcale nie obeszło. Nic nie szkodzi. Wybaczyłbym ci niezliczony raz. Tak, jak zawsze wybaczałem ci wszystko. Bo choćby nie wiem co, nie potrafiłem nie wierzyć w twoje dobre intencje. Przecież zawsze byłeś taki... wrażliwy. Potrafiłeś dostrzegać w ludziach to, czego ja nigdy nie umiałem. A we mnie? Czy dostrzegłeś we mnie rysę, niewybaczalną wadę, błąd, okropny defekt, usterkę, skazę? Czy to był powód twojego odejścia? Czy to przez to teraz schodziłem ci z drogi, aby nie zaburzyć swoją obecnością estetyki twojego świata? Czy to przez to nie mogłem teraz na ciebie spojrzeć, nie mówiąc już o wypowiedzeniu słowa? Byłem uwięziony w pajęczynie przeszłości, z zawiązanymi rękami i ustami. Nic nie mogłem i wszystko powinienem.
Wysiadłem z pustego autobusu na pętli, nie próbując nawet zasłonić twarzy przed deszczem, pozwalając by gęste krople opadały na skórę, mocząc ubranie i włosy. W lato to mogłoby być orzeźwiające, jednak przy temperaturze niewiele powyżej zera i przenikliwym wietrze było niemal bolesne. Dobrze, bardzo dobrze, na to zasługuję. Ruszyłem tak dobrze znaną drogą, tyle razy pokonywaną, teraz zupełnie pustą ulicą spływającą potokami wody, wlewającej mi się do butów. Tak dobrze pamiętam te wszystkie razy, kiedy uciekaliśmy przed deszczem pod najbliższy daszek, śmiejąc się i potykając. Kiedy wchodziliśmy do domu któregoś z nas, zdejmowaliśmy przemoczone ubrania i w samych bokserkach graliśmy w jakąś strzelankę. Kiedy nie spaliśmy do rana, mając zawsze zbyt dużo tematów do obgadania, więc leżeliśmy tylko obok siebie, szepcząc różnorakie historie, które oboje już doskonale znaliśmy. Czy to naprawdę się wydarzyło, czy to tylko mój wymysł, marzenie dzieciaka? Nikt, patrząc na nas teraz nie powiedziałby, że się znamy. Cisza i dystans. Teraz tylko to znałem, a czasy, kiedy nie było mnie i ciebie, tylko byliśmy my, wydawały mi się tak odległe, że wręcz nierealne.
Nie wiem czy płakałem. Nawet jeśli, to ulewa tuszowała wszelkie łzy, które jeszcze zostały do wypłakania. A może to było jak niewyczerpane źródło? Huk wichury zagłuszał szloch.
Znałem na pamięć kod do twojego domofonu. Był tak samo wyryty w zakamarkach mojej świadomości, jak każdy twój uśmiech, gest, grymas. Wpisawszy go na ślepo, wszedłem do ciemnej klatki schodowej i natychmiast skierowałem się na schody w górę. Co prawda była tam jeszcze winda, ale to tylko kolejne, niepotrzebne wspomnienia związane z tobą.
Siódme piętro przebiegłem, robiąc wszystko, byleby nie patrzeć na drzwi, na te drzwi, za którymi pewnie teraz byłeś. Niesamowite. Będąc tak blisko, jestem tak daleko. Ostatnie piętra pokonałem na bezdechu, krztusząc się nie wiadomo, czy od łez, czy od zmęczenia. Może od obu. Drabinka na dach była spuszczona, jakby specjalnie na mnie czekając.
Te dziesiątki razy, kiedy siedzieliśmy razem na tym dachu, na którym teraz stałem, obgadując wszystko i wszystkich, jedząc jakieś ciasteczka upieczone przez twoją mamę i pijąc kompot, przewinęły mi się przed oczami jak film, którego nie można zatrzymać ani wyłączyć. Ciekawe, czy z twoimi obecnymi... przyjaciółmi robiłeś to samo. Ciekawe, czy czasami choć wspomniałeś mnie i wszystko, co razem przeżyliśmy. Ale nie dowiem się tego, nie zobaczę już jak czekasz na mnie na przystanku, nie zobaczę jak machasz mi z daleka, nie ujrzę jak się do mnie uśmiechasz. Teraz byliśmy sobie bardziej obcy niż dwoje przechodniów, mijających się zapewne pierwszy i ostatni raz na tłocznym chodniku. Bo tak było lepiej. Lepiej dla ciebie.
Powoli szedłem przed siebie.
Dziękuję za te wszystkie chwile spędzone razem, które dla mnie były bardziej cenne niż cała reszta wszechświata. Dziękuję za wszystkie słowa, te raniące i bolesne też, bo to były twoje słowa, przeznaczone dla mnie, dla kogoś tak marnego i beznadziejnego, każde na wagę złota. Dziękuję za każdy uśmiech, szczery czy nieszczery, za każdą sekundę oddaną mnie, nawet jeśli byłem dla ciebie ciężarem nie do utrzymania. Dziękuję za wszystkie momenty, kiedy byłem po prostu szczęśliwy, mając ciebie obok i kiedy myślałem, że nic nie będzie w stanie zakończyć tej bajki. Przepraszam, że nigdy nie byłem ciebie warty.
Ostatni krok był tym najlżejszym.